Moja mama jest aniołem cierpliwości. Do dziś w kręgu bliższych i dalszych znajomych opowiada anegdoty o przygotowywaniu jedzenia dla mnie. Niejednokrotnie było to gotowanie drugiego obiadu.
Rosołu, ani żadnej zupy na nim przygotowanej nie wzięłam do ust (chyba, że wcześniej zdjęłam z niej całą warstwę "oczek" po schłodzeniu w lodówce).
Każdy, nawet najmniejszy fragment zielonej pietruszki czy koperku potrafiłam pieczołowicie wyłowić z talerza - ta misterna konstrukcja nosiła w naszym domu nazwę "chorągiewek".
Korzeń pietruszki lub seler w zupie - ble.
Zapach surowej lub duszonej papryki przyprawia mnie o mdłości.
Lody nie istniały dla mnie jako pożywienie.
Czekolada (w czasach PRLu) traciła termin ważności lub ktoś bliski dostawał ją w prezencie.
Smażone kotlety - fuj.
Kurczak, z którego wyrzucam najpyszniejszy kawałek - przypieczoną skórę.
Ryby, z których byłam w stanie wydłubać najmniejszą nawet ostkę (z marynowanych śledzi także), odbierając współbiesiadnikom ochotę na jedzenie.
Wszystko musiało być tylko troszeczkę słone.
Pieczywo świeżutkie i pachnące; drugiego dnia stawało się niejadalne.
I tak dalej... Prawie bez końca. Potrafiłam odebrać apetyt wszystkim dokoła.
Teraz też nie jest lepiej, choć łatwiej odkąd zaczęłam sama rządzić w swojej kuchni.
Od zawsze mama gotowała zupy z mięsem przygotowywane w szybkowarze. I tylko takiego sposobu na pierwsze danie nauczyłam się w domu rodzinnym. Do dziś najulubieńszym daniem obiadowym jest zupa. Z biegiem lat jeszcze bardziej wyostrzył się u mnie zmysł smaku. Jestem w stanie odróżnić jaki kawałek mięsa jem - łopatka, karkówka, schab, żeberka i na jakim została przygotowana zupa. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, ale dla mnie każdy kawałek mięsa pachnie i smakuje inaczej. Gotowana łopatka, karkówka, schab czy polędwica pachną i smakują paskudnie. Cały czas gotuję większość zup na mięsie, ale sama prawie go nie jadam. Dwaj mężczyźni w domu zajmują się tematem. Natomiast gotowane żeberka czy wołowina (taka z kostką i żyłkami) - pychotka. Nie odpuszczę też kawałkowi pieczonego boczku czy mojej ulubionej cielęcinie. Z wędlin sklepowych praktycznie zrezygnowałam, już nie wiem jak dawno temu (choć zdarzają mi się przygody z taką wędliną np., gdy znajduję rano na stole przygotowane śniadanie :) ). Z lubością natomiast zatapiam zęby w uwędzonych przez rodziców kawałkach mięsiwa.
Zawsze lubiłam przygotowywane przez mamę ozorki w sosie chrzanowym, wątróbkę czy kaszankę z cebulką. I do dziś je lubię. Tak, jak i pajdę chleba ze smalcem domowej roboty (choć pieczywo w ostatnim czasie stanowi tylko znikomy ułamek tego co jem).
I wcale nie jest prawdą, że łatwiej mnie ubrać niż wyżywić. Historii z kupowaniem mi przez mamę ubrań też zebrałoby się troszkę.
Pewnego dnia postanowiłam zmienić to i owo w moim życiu. Jedną ze zmian było bardziej rozsądne i świadome odżywianie. Czytałam, przeglądałam, pytałam, zbierałam informacje. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że odszukiwanie wcześniejszych inspiracji lub przepisów jest czasochłonne i utworzyłam bloga, w którym gromadzę zdobyte przeze mnie doświadczenia i informacje. Dodaję też różności z innych dziedzin codziennego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz